Dawno mnie nie było, można powiedzieć, że wiele się nie wydarzyło, ale nie wiem czy to do końca prawda, straciłam chęć do pisania dłuższych opowiadań czy fanficków, chciałabym je dokończyć, ale to raczej nie możliwe, mogę wam opowiedzieć jak planowałam potoczyć Collapse, jeśli ktoś z was tu jeszcze w ogóle zagląda i byłby zaciekawiony.
~~
You taught me the courage of the stars before you left.
How light carries on endlessly, even after death.
With shortness of breath, you explained the infinite.
How rare and beautiful it is to even exist.
"Jak niezwykłe i piękne jest to, że naprawdę istniejemy"
Eon i chłopiec, który był kiedyś bóstwem,
ale już nim nie jest, siedzieli na wzgórzu z dala od miasta. Wyglądał bardzo
młodo, chociaż niebiesko-złote oczy o spiczastych źrenicach widziały wiele
mijających wieków. Przeczesał niedbale dłonią białe jak śnieg włosy.
- Więc co teraz z wami będzie?- Zapytał ten, którego włosy przypominały cynamon
czy inne orientalne przyprawy.- Będziemy żyć jako istoty śmiertelne, raz lub więcej, lecz w końcu powrócimy do bycia tym kim byliśmy- w jego wielkich oczach odbijało się czerwone światło zachodzącego światła. Podniósł się lekko, jego ruchy były tak delikatne i eteryczne, że Eon nie mógł odwrócić wzroku od tej wyjątkowej istoty, kto by pomyślał, że mógł być starszy niż świat.- Gdy słońce zniknie za horyzontem, zapomnę to kim jestem- jego twarz nie wyrażała nic, zamyślony wpatrywał się przed siebie.- Jak można sprawować pieczę nad kimś nie wiedząc jak oni żyją- odwrócił głowę do młodego chłopca, jego wzrok wydawał się płonąć.- Nie chcemy tego, ale to jedyne wyjście. Świat mało co nie utracił swej równowagi, nie możemy dopuścić do tego znów.
- Ale co się stanie ze światem gdy wy będziecie ludźmi..?- również podniósł się z ziemi, światło spoczęło na jego włosach barwiąc je na rudo.
- My także mamy swego stwórcę, jego duchy będą was chronić, ale powrócimy, a jego ptaki wrócą do siebie, lecz od tej pory ich światło będzie wskazywać wam drogę- spojrzał na swą lewą dłoń, w której dzierżył biały łuk, wyglądał jakby został wykonany z gałęzi, zdobiony srebrzyście błękitnymi runami, które tylko bóstwo rozumiało, mimo iż to było narzędzie śmierci, lśniło jakby dotknęła je sama boska ręka, nadając niewinności przedmiotowi. Ścisnął dłoń jakby upewniając się czy drewno nie pęknie pod jego uściskiem, ale ono nie zareagowało w żaden sposób. Nie patrzył na młodzieńca, bo wiedział, że ten się bał, świat pełen magii pozbawiony jego obrońców i opiekunów, ale oni prawie zawiedli, więc musieli się zmienić, aby móc to robić dalej. Byli istotami doskonałymi dla świata, który przestał istnieć. Nie można było stwierdzić jak zachowa się świat.
Ciemnowłosy pokręcił lekko głową jakby chciał się odgonić od siebie złe myśli, jednak nie pomogło mu to zbytnio, bo jego mina wciąż zdradzała udrękę, odwrócił głowę w stronę białowłosego i uśmiechnął się blado.
- Słońce niedługo zajdzie… Czy ty… zapomnisz o tym wszystkim co się działo? O mnie i reszcie?- resztki nadziei tliły się w jego oczach, a może to były ostatnie promienie słońca.
- Zapomnimy teraz, lecz będziemy pamiętać na wieki. Nie było mężczyzny podobnego do ciebie Eonie, świat bardziej potrzebuje takich jak ty, niżeli nas bogów, o których już prawie nikt nie pamięta- zrobił pół kroku w jego stronę.
- Ale spotkamy się jeszcze?
- Tego ja nawet nie wiem- obdarował go uśmiechem, ostatnim jaki miał ujrzeć od niego kiedykolwiek, bo wiedział, że nigdy się nie spotkają i to go raniło, ale nie mógł zranić i go, bo ich ból był inny, gdyż odwieczne istoty nie cierpiały tak jak ludzie; uśmiech ten był jak jarząca się gwiazda, chwilę przed spłonięciem i zgaśnięciem na wieki. Obrócił się lekko na pięcie, w stronę zbocza i zbiegł po nim, nie obracając się za siebie, jego krok był lekki, jakby był tancerzem, delikatnym niczym płatki kwiatów prowadzone przez wiatr. Nie było na świecie piękniejszej istoty niż ten bóg.
Ostatnie promienie słońca padły na zielone łąki pod wzgórzem, Eon zamknął swe oczy, czując chłód nocy na swych policzkach. Zaczerpnął tchu, jakby się dusił, żył w niepokoju przez ostatnie miesiące, ale dopiero teraz poczuł strach, który mroził jego krew. Bo nie było już bogów, którzy by wysłuchali jego próśb, nie było już nikogo kto by ich bronił przed złem, gdy zawiedzie wszystko inne. Wciąż pamiętał pożogę, która trawiła wszystko na swej drodze, gdy krwi było równie pełno, póki nie pojawiły się w mroku oczy czystego i spokojnego nieba. Wiedział, że za nimi poszedłby wszędzie, chciałby pójść i im służyć, jednak nie mógł, znów został sam. Niemy płacz wstrząsnął jego ciałem, nie było łez, wiatr zawył pośród drzew jakby płacząc razem z nim. Uniósł swą głowę w górę i ujrzał pierwszą z gwiazd, tą która zawsze prowadziła samotnych wędrowców. Uśmiechnął się lekko. Może był teraz sam, ale miał cały świat przed sobą. Wiedział, że w końcu przywyknie do tego uczucia. Musi żyć dla tych wszystkich, którzy polegli i dla tych co przeżyli. Objął dłońmi swe ramiona, przyciskając bardziej do ciała wyświechtany szal, którego szkarłatna barwa przypominała mu o tym co się wydarzyło. Ruszył wolno po łagodniejszej stronie zbocza, w przeciwnym kierunku niż odszedł białowłosy.
***
Wiatr zawodził, wręcz był jak udręczony między drzewami, szarpał ich licznymi liśćmi, a promienie słoneczne przebijały się przez nie, tworząc niesamowite wzory.
- Jakby to promienie słońca były piorunami, niczym słoneczna burza- pomyślał łowca, przemykając zwinnie w głąb lasu. Promienie światła tańczyły na pasmach jego włosów, mieniąc się wszystkimi kolorami natury. Jego kroki były niesłyszalne dla zwierzyny tłumione przez miękkie i żywe leśne poszycie. Dopiero co kończyła się wiosna, wszystko było zielone, pełne życia, dawało nadzieję. Uśmiechnął się lekko, ukryty między krzewami pełnymi pachnącego kwiecia. Delikatny uśmiech zatańczył na jego ustach, gdy podziwiał otaczającą go naturę. Pewnie ściskał łuk w swej dłoni, czuł się szczęśliwy, gdy mógł być pośród natury, miał wrażenie, że należy do niej bardziej niż inni ludzie, cóż miał bardziej zwierzęce oczy, pionowe źrenice jak u kota przysparzały mu więcej nieprzychylnych spojrzeń niż mógł zliczyć, ale nie obchodziło go to, bo wiedział, że jego miejsce nie było przy nich. Obrócił się lekko pomknął dalej, pobliskie stado saren nie zwróciło na niego uwagi, w spokoju żuły trawę. Nie potrafił pojąć dlaczego między ludźmi było tyle waśni, gdy wszystko inne żyło w pokoju, czym się wyróżniali, co zrobili, że mogą żyć w ten sposób i niszczyć, i burzyć spokój świata. Udał się do rozstawionych wcześniej wnyk, aby zabrać ze sobą schwytane zające, dobił schwytane zwierzę, związał jego tylne łapy, aby móc go lepiej trzymać i udał się w stronę swego domu.
Jak zwykle podczas drogi powrotnej studiował tajemnicze runy na łuku, który miał od zawsze, nie miał pojęcia co oznaczają, ale wiedział, że to były dobre znaki może nawet i błogosławieństwa. Wierzył w to, ale kobieta, która go przygarnęła mówiła mu, że bogowie ich opuścili i pozostawili na łaskę świetlistych ptaków, które nie rozumiały ich wcale, kierując się swymi zasadami. Podobno niegdyś była wojna, wojna tak wielka, że pochłonęła tak wiele istnień, że świat zaczął pustoszeć, ale nie tylko ginęli ludzie, niewinne stworzenia również, równowaga tak bardzo został zachwiana, że poruszyło to ciche niebo. Ci, których głosy niegdyś stworzyły ten świat, którzy mogli go zniszczyć w każdej chwili, ruszyli niczym strumienie łagodne, gasząc pożary, odradzając drzewa, w końcu przybrali ludzkie postacie, aby ugasić ogień niezgodny między rodzajem ludzkim, później zaś odeszli, po co, tego już nikt nie wiedział, jeden chłopiec twierdził, że chcą stać się lepszymi, ale był wyśmiewany, bo w końcu bogowie byli doskonali, ale czy aby na pewno? On tego nie wiedział, ale lubił wierzyć, że nawet jeśli gdzieś odeszli, to gdzieś tam są i dalej obchodzi ich żywot ludzi.
Gdy wszedł do domu, odłożył swą zdobycz na stole. Otaczał go silny zapach ziół, palonego drewna i suszonych owoców, nie wiedział czy każdy dom tak pachniał, ale czuł tu silną magię. Starsza kobieta, która kazała nazywać się ‘Babcią’ twierdziła, że urodził się z nad wyraz wyczulony zmysłami, bo już prawie nikt nie wyczuwał magii, póki nie zobaczył jej na własne oczy, mimo iż wciąż rodzili się ludzie zdolni jej używać. Wiedział o tym dobrze, ponieważ inne z przygarniętych przez rodzinę dzieci miał te zdolności.
Usłyszał trzask w innym pokoju, udał się w kierunku, z którego według niego dochodził dźwięk, zobaczył na podłodze pęknięty słoik z suszonymi ziołami. Czuł na sobie silne spojrzenie. Uniósł swój wzrok i zobaczył jego- jego oczy nie miały tego samego koloru, jedno było fioletowe, drugie żółte, źrenice również miał pionowe, ale było ledwo zauważalne w przeciwieństwie do oczu białowłosego. Był wysoki i chudy jak patyk, czarne włosy sterczały tak jak upatrzył to sobie wiatr. Jednak to właśnie jego oczy były czymś co powodowało dziwne uczucie, za każdym razem gdy w nie spoglądał czuł każdy swój napinający się mięsień, jednak nie było to spowodowane strachem, nie bał się, czuł z nim jakieś połączenie, mimo iż brunet mówił bardzo niewiele, to rozumiał go, jego oczy, które wyglądały jakby przeżyły setki lat, jakby ból wieków odcisnął się w nich na wieczność, lecz chłopiec nie miał więcej niż dwanaście lat. I właśnie wpatrywał się w niego, jakby patrzył na jego duszę, a nie na ciało. Uśmiechnął się do niego lekko, uśmiechem osoby, która po latach tragedii, pierwszy raz doznała szczęścia, niezwykle ciepły, ale niezdarny. Musiał przyznać, że był dość niezdarny, jednak wciąż jego ruchy były pewne, niestety trochę zbyt gwałtowne, jakby przywykł do większego ciała i nagle mu je odebrano i nie mógł się odnaleźć. Machnął lekko ręką nad słoikiem, a szklane odłamki uniosły się i scaliły, jakby nigdy nie pękły, a naczynie stało na półce tak jak wcześniej. Ciemnowłosy podszedł do młodszego i wyciągnął dłoń do niego. Dziewięciolatek uśmiechnął się szeroko i promiennie, ujmując jego dłoń. Zawsze była dość dziwna w dotyku, ciepła, a zarazem zimna, jednak nie przeszkadzało mu to, znał ją od zawsze, bo to wraz z nim się tu znalazł, nie dało się ich rozłączyć na zbyt długo.
Babcia twierdziła, że ich dusze jak i los są ze sobą ciasno złączone, bo mimo iż nie byli braćmi z tego samego ojca czy matki, byli bliżsi sobie niż jakakolwiek rodzica. Żartowała, że przypominają jej dawnych bogów, złączeni ze sobą uczuciem tak dziwnym i niezrozumianym przez nikogo jak tylko nich samych. Życie i Śmierć, mimo iż jeden wydawał się skąpany w blasku, drugi zaś w mroku, byli sobie równi i stali na tym samym miejscu, a ich dusze tak bardzo się rozumiały, że przez innych uważani byli za jedność. Nie wiedziała ona nawet jak to porównanie było prawdziwe. Kto by się spodziewał, że te radosne i niewinne śmiechy, były niegdyś głosami, które stworzyły ten świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz